sobota, 11 listopada 2017

Restaurant Week 2017: Seafood Station Sopot

Kolejny Restaurant Week za nami. Niestety w tej edycji udało mi się odwiedzić tylko jedno miejsce. Z racji mojej ogromnej miłości do owoców morza padło na Seafood Station w Sopocie. Lokal od dawna był na mojej liście "do odwiedzenia", jednak dopiero z okazji Restaurant Weeku udało mi się go odwiedzić. Jak było?
źródło: https://www.facebook.com/seafoodstationrestaurant/
Lokal prezentuje się świetnie. Miejsce jest urządzone w marynistycznych, czyli bardzo adekwatnych klimatach, jest jasny i przestronny, przestrzeń dodatkowo powiększają lustra. Wystrój jest naprawdę ładny i bez wątpienia zachęca do odwiedzin. Przyznam, że czułam się w tym wnętrzu bardzo dobrze!

źródło: https://www.facebook.com/seafoodstationrestaurant/
źródło: https://www.facebook.com/seafoodstationrestaurant/
Jeśli chodzi o menu, jak zapewne wiecie, w ramach Restaurant Week do wyboru w każdej restauracji biorącej udział w akcji, są dwa. W Seafood Station była to, w pierwszym menu: zupa tajska z owocami morza, makaron z owocami morza oraz deser - serniczek z konfiturą z jagód i ciastkiem piernikowym. W drugim menu mogliśmy spróbować śledzia w cydrze jako przystawki, dorady jako dania głównego, deser zaś pozostawał ten sam. Zdecydowałam się na menu numer jeden, głównie ze względu na zupę. Jestem ich absolutną fanką, podobnie jak kuchni tajskiej, dlatego wybór był prosty. Chociaż nie powiem, dorada i śledź to opcje również zachęcające.

Zupa była lekko pikantna i słodko-kwaśna. W środku doszukałam się jednej krewetki, dwóch muli i kilku kawałeczków tuńczyka. Krewetki były smaczne, jędre i miękkie, mule również fantastyczne, mięciutkie, bardzo smaczne, tuńczyk także bardzo dobry. Całość to zdecydowanie moje smaki. Duży plus za zupę.



Potem wjechał makaron. Uwielbiam makarony, chociaż umówmy się, nie jest to niewiadomo jak wymagające danie. Miałam tego świadomość decycując się na to menu. Nie oczekiwałam zachwytów. I teraz tak: porcja była naprawdę solidna. Niestety, ilość owoców morza w daniu zdecydowanie nie powalała: znalazłam bodaj po 3 sztuki krewetek i muli. I tu ponownie, owoce morza były naprawdę smaczne, miękkie i jędrne, takie jak być powinny. Całość pływała w smacznym, lecz zbyt rzadkim sosie, bardzo zbliżonym w smaku do zupy. Zdaję sobie sprawę, że Restaurant Week to akcja specjalna, cena jest wyjątkowo atrakcyjna, jednak w żadnym z poprzednich miejsc, które brały udział w wydarzeniu nie spotkałam się z tym, by dania odbiegały ilością składników od tych podawanych na codzień. Wydaje mi się, że restauracja powinna jak najbardziej zachęcić do siebie podczas tej akcji, a ewidentne oszczędzanie na składnikach chyba nikogo nie zachęci. Tym bardziej, że na zdjęciach na fanpage'u restuaracji makaron ten wygląda zdecydowanie mniej ubogo. No cóż, zawsze mogło być gorzej ;) Ostatecznie nie ma na co narzekać, danie było bardzo poprawne, jednak bez zachwytów.


No i deser. Cóż, tak pozbawionego pomysłu deseru nie jadłam już dawno. Serek był bardzo ciężki (smakował jak zwyczajny naturalny serek homogenizowany), konfitura z jagód niezbyt smaczna. Deser ratował pierniczek, któy był naprawdę dobry, oraz wielkość porcji - danie było niewielkie, na szczęście, ponieważ więcej takiego ciężkiego serka po potężnej porcji makaronu na pewno bym w siebie nie wcisnęła.


Wrażenie ogólne jest niestety średnie, chociaż zdaję sobie sprawę, że Restuarant Week rządz się własnymi prawami. Z jednej strony nie spodziewałam się szału ze względu na wybrane menu, z drugiej słyszałam bardzo pochlebne opinie o tym miejscu, więc chyba jednak oczekiwałam czegoś więcej. Być może kiedyś powtórzę wizytę próbując klasycznej karty, cały czas czuję się tym miejscem zainteresowana, choć pierwsza wizyta nie podbiła mojego serduszka. Maybe next time!

czwartek, 21 września 2017

Nieśniadaniowo: Gazpacho

Zaczynają się jesienne chłody, więc jakby na przekór postanowiłam zatrzymać trochę słońca na talerzu. Uwielbiam chłodniki, mogę jeść je nawet zimą. A dobre gazpacho to absolutny obłęd. Spójrzcie na ten kolor! Jest mega proste, szybkie i przepyszne.


Kilka wskazówek na początek:

1. Pomidory
Wybierzcie te pachnące, dojrzałe, pięknie czerwone, chyba, że checie jeść pozbawioną smaku wodę z pomidorów. Ja użyłam malinowych, które wprost ubóstwiam. Sprawdzą się też bawole serca. Powtórzę się po raz kolejny - nigdy nie żałujcie na dobrej jakości produktach. To sedno udanej kuchni.

2. Sól
Ta sztuczka jest bardzo przydatna. Obrane i pokrojone warzywa solimy wcześniej i pozostawiamy na przynajmniej 30 minut na blacie, by puściły sok. Łatwiej blenduje się je na gładką konstystencję i dzięki temu gazpacho nie jest rozwodnione. No i nie musicie go dosalać w trakcie.

3. Oliwa
Jeśli chcecie, by wasze gazpacho miało aksamitną konsystencję oliwy należy dodać do środka. Aby uniknąć rozwarstwienia i idealnie połączyć oliwę z sokiem z warzyw należy najpierw zblendować warzywa z dodatkiem octu, a następnie powoli dolewać olwię. Gazpaczo będzie miało cudownie gładką, jednolitą konsystencję. 

Składniki (na 3-4 porcje):
  • 4-5 pomidorów malinowych lub 2-3 bawole serca
  • 1 czerwona papryka
  • 2 ogórki gruntowe
  • pół cebuli (można użyć czerwonej, jest delikatniejsza)
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 bułka pszenna
  • ząbek czonsku
  • 2 łyżki octu winnego
  • pół szklanki oliwy
  • 1-2 łyżeczek cukru
  • szczypta chili
  • szczypta pieprzu
  • szypiorek (do podania)

Ogórki obieramy. Wszystkie warzywa kroimy w grubą kostkę i przekładamy do miski. Solimy, dodajemy połamaną na kawałki bułkę. Mieszamy i pozostawiamy na blacie minimum 30 minut. Ja zostawiłam na około 2 godziny. 

Po tym czasie warzywa odciskamy na sitku nad miską, zaś soku który pozostał nie wylewamy. Odciśnięte warzywa blendujemy dokładnie wraz z 2 łyżkami octu, łyżeczką cukru, ząbkiem czosnku i chilli. Dodajemy sok z warzyw i blendujemy około minuty, a następnie powoli wlewamy olwię blendując aż do połączenia. W razie potrzeby doprawiamy solą i pieprzem. Podajemy z pokrojonym szczypiorkiem.

Smaczności,
m.


sobota, 16 września 2017

Nieśniadaniowo: steki z pieczonymi batatami i sałatką z rukoli, malin i sera pleśniowego

Mokry sen wszystkich mięsożerców  steki! Na moim stole goszczą raczej rzadko, choć niezmiernie za nimi przepadam. Użyłam rostbefu, a pani sprzedawczyni pokroiła mi go na zgrabne, 3-centrymetrowe steki. Wiadomo, kawał dobrego mięsa to tutaj podstawa. Nie ma co na tym oszczędzać i bawić się w jakieś dyskontowe, pakowane wołowiny, no chyba, że lubicie jeść pozbawione smaku podeszwy ;) Wbrew pozorom przyrządzenie steka jest bajeczne łatwe. Wystarczy  tylko pamiętać o kilku zasadach. Z resztą, co ja tu będę. Let's go!


Na początek kilka pro-tipów. Jeśli będziecie robić wszystko wedle tych wskazówek, stek nie ma prawa nie wyjść:

1. Mięso musi być w temperaturze pokojowej
Zimny stek na patelni obniża jej temperaturę, a to bardzo niedobrze. Wyjmijcie mięso z lodówki 30 minut przed jego smażeniem. W tym czasie możecie zająć się pieczeniem ziemniaków czy przygotowaniem pozostałych dodatków.

2. Sól i pieprz
Tak moi mili, nic więcej nie potrzeba. Szkoły są dwie  jedna mówi o tym, że steka nie należy solić przed smażeniem, druga oczywiście odwrotnie, jak najbardziej przed. Ja solę, tak samo jak Gordon Ramsey, no sorry. Żadnej wody nie puszcza, wnika w stek płytko i pozwala uzyskać chrupiącą warstwę wierzchnią. Soli nie trzeba wiele a najlepsza będzie ta grubo zmielona. Podobnie z pieprzem – grubo zmielony jest super.

3. Tłuszcz
Stek smażymy na turbo gorącej patelni! Do tego potrzebny jest tłuszcz o wysokim punkcie dymienia: olej rzepakowy, oliwa rafinowana (nie ta z pierwszego tłoczenia) lub masło klarowane. Jeśli chodzi o to zwykłe, dodajemy je na patelnię pod koniec smażenia steka, by nadać mu więcej smaku.

4. Patelnia
Tak jak napisałam  gorąca. Najpierw rozgrzewamy patelnię, potem olej  patelnia musi się dymić, wtedy kładziemy mięso. Najlepiej by patelnia była żeliwna lub grillowa. Ja jestem posiadaczką takiej ze stali nierdzewnej z grubym dnem  również jest w porządku. Teflon odpada.

5. Nie ruszajcie mięsa!
I w żadnym wypadku go nie nakuwajcie, chyba, że chcie stracić cały smak. Kładziecie mięso na gorącą patelnię i dajecie mu chwilę bez żadnego przekładania, przesuwania, czegokolwiek. Nie rusz i już!

6. Czas
Zasada jest taka, że na każdy centymetr grubości mięsa potrzebna jest minuta, by stek wysmażony był średnio. Preferowana grubość steka z takiego rostbefu to 3 cm, a więc smażyć należy po 3 minuty na każdą stronę. Jeśli lubimy bardziej krwisty 1-2 minut. Jeśli bardzo 4-5.

7. Odpoczynek
Steka nie należy kroić od razu po usmażeniu. Po zdjęciu z patelni odłóżcie go na talerz i przykryjcie folią aluminiową  zostawcie tak na 3-4 minuty. Dzięki temu stek zatrzyma w sobie wszystkie smaczności, a i temperatura nie spadnie za bardzo. Wołowina bardzo szybko stygnie, a całkiem zimny stek to niedobry stek, więc nie przesadzajcie też z tym odpoczywaniem.

No to lecimy z tymi stejkami!


Składniki (na 2 porcje):

Steki:
  • 2 steki z rostbefu o grubości 3 cm
  • sól
  • pieprz
  • olej rzepakowy do smażenia
  • 2 gałązki rozmarynu
  • 2 ząbki czosnku
Pieczone bataty:
  • 2 średnie bataty
  • sól
  • pieprz
  • oliwa
Sałatka z rukolą, malinami i serem pleśniowym:
  • 2 garści rukoli
  • kilka pomidorków koktajlowych
  • kilka malin
  • ser z niebieską pleśnią (użyłam Danablu)
  • migdały w płatkach
Dressing:
  • 2 łyżki oliwy
  • 1 łyżka miodu
  • 1 łyżeczka musztardy
  • 1 łyżeczka octu winnego 
  • sok z cytryny
  • sól
  • pieprz
Mięso wyjmujemy z lodówki na conajmniej 30 minut przed rozpoczęciem smażenia steków. W tzw. międzyczasie piekarnik rozgrzewamy do 220 stopni. 

Pieczone bataty:
Bataty kroimy we frytki lub talarki, w zależności od upodobań. Rozkładamy na balsze, polewamy oliwą, doprawiamy solą i pieprzem i pieczemy 20 minut. 

Sałatka:
Rukolę przekładamy do miski, dodajemy pokrojone na połówki pomidorki koktajlowe, maliny, pokruszony ser pleśniowy. Migdały podprażamy na suchej patelni, aż poczujemy ich delikatny zapach, cały czas mieszając. Uważajcie, by ich nie spalić, bo będą gorzkie. Dodajemy do sałatki. Do słoiczka wlewamy 2 łyżki oliwy, łyżkę miodu, łyżeczkę octu, łyżeczkę musztardy i odrobinę soku z cytryny. Doprawiamy solą i pieprzem. Zakręcamy słoiczek i mieszamy do połączenia składników. Sałatkę dressingiem polewamy przed samym podaniem  inaczej składniki namokną, oklapną i bedą brzydko wyglądać. 

Steki:
Mocno rozgrzewamy patelnię, a potem łyżkę oleju rzepakowego  aż patelnia zacznie dymić. W międzyczasie doprawiamy mięso grubo zmieloną solą i pieprzem. Kiedy patelnia będzie rozgrzana kładziemy na nią mięso. Smażymy w zależności od preferencji: krwisty i średnio krwisty ok. 1-3 minut na każdą ze stron, średnio wysmażony ok. 3-4 minut, bardzo wysmażony ok. 5-6 minut. Ja smażyłam po 3 minuty na każdą ze stron. Mięsa na patelni nie ruszamy. 2 minuty przed końcem smażenia na patelnię dodajemy łyżkę masła, dwie gałązki rozmarynu i dwa rozgniecione ząbki czosnku. Kiedy masło się rozpuści przechlamy patelnię, by spłynęło na jej brzeg, wybieramy łyżką i polewamy nim steka  dzięki temu mięso uzyska przyjemną, maślaną glazurę. Rozmaryn i czosnek nadzadzą mu zaś aromatu. Po żądanym czasie zdejmujemy mięso z patelni. Odkładmy do głębokiego talerza, przykrywamy folią aluminiową i dajemy mu odpocząć około 3-4 minut.

Na talerz wykładamy bataty, sałatkę polaną dressingiem no i naszego steka.

Smaczności,
M.





sobota, 8 kwietnia 2017

Jem Trójmiasto: Cozzi Ristorante w Gdyni

Poza gotowaniem uwielbiam też... jeść. Kto by pomyślał! Od czasu do czasu lubię, gdy ktoś przyrządzi jedzenie dla mnie. A ponieważ lubię dobre jedzenie, no cóż... to jedzenie musi być dobre :D Niedwano odwiedziłam przemiłą włoską restaurację Cozzi znajdującą się na ul. Władysława IV 49 w Gdyni. I zachęcam Was, byście też tam zajrzeli.


Samo miejsce jest bardzo przyjemne. Estetyczny wystrój zachowany w jasnych barwach, nienachalna muzyka. Atmosfera zdecydowanie na plus. Obsługa bardzo sprawna, wszystkie Panie uśmiechnięte i pomocne. Z menu wybraliśmy:
  • Krewetki black tiger w aromacie białego wina, masła, czosnku oraz peperoncino - 34zł
  • Krewetki black tiger w aromacie sous ostrygowego, whisky, imbiru oraz chilli - 34 zł
  • Grillowaną pierś kurczaka zawiniętą w szynkę parmeńską z sosem gorgonzola, ziemniaki puree, karmelizowane buraki z tymiankiem - 29 zł 
  • Polędwiczki wieprzowe w sosie borowikowo-kurkowym podane z gnocchi i sałatką - 36 zł
  • Panna cottę z musem malinowym - 15 zł
Na początek otrzymaliśmy poczekajkę w postaci ciepłej foccaci w towarzystwie pysznej oliwy. Bardzo smaczna przekąska, która umiliła nam czas oczekiwania na przystawki, czyli krewetki. I tutaj duża pochwała. Produkt bardzo dobrej jakości. Krewetki jędrne i miękkie. Moje, w białym winie, bardzo delikatne, dla mnie trochę zbyt, ale taka specyfika dania. Natomiast te w sosie ostrygowym, rewelacja! Przyjemnie pikantne, sos po prostu świetny! Następnym razem to na pewno będzie mój wybór.

Następnie przyszła kolej na dania główne. Pierś z kurczaka w szynce parmeńskiej bardzo dobra. Miękka, nie przesuszona, szynka przyjemne chrupiąca. Puree z ziemniaków bez zarzutu, dla mnie znów trochę zbyt mdłe, ale ja lubię wyraziste smaki. Dodatek w postaci buraka bardzo trafiony. Moje polędwiczki również delikatne. Mięso było poprawne, chociaż (znów) sos według mnie zbyt delikatny, przydałoby się odrobinę ziół, np. rozmarynu. Gnocchi fantastyczne, jestem wielką fanką tych włoskich kluseczek. 


Ja z deseru zrezzygnowałam, ale narzekań na panna cottę nie było. Skosztowałam odrobinę, rzeczywiście bez zarzutu, aksamitna, przyjemnie waniliowa z kwaskowym musem z malin. Pychotka.


Jeśli szukacie miejsca na spotkanie romantyczną randkę lub rodzinny obiad Cozzi to zdecydowanie miejsce dla Was. Przyjemny wystrój, przemiła obsługa i smaczne jedzenie w bardzo przystępnych cenach. Ogromnym plusem są dobrej jakości produkty, nie ma tutaj kompromisów. Ja na pewno zajrzę tam jeszcze by spróbować makaronów, które wyglądały genomenalnie. 

Smaczności!

niedziela, 26 marca 2017

Zapiekany omlet z jabłkami z rozmarynem

Choć zwykle śniadania jadam wytrawne, czasem mam ochotę na te na słodko. Wybór zwykle pada na owoce. A, że bez jajek obyć się nie może - omlet. Tutaj wariacja na jego temat, bo to omlet z piekarnika z jabłkami z rozmarynem.


Składniki (na jedną porcję):
  • 2-3 jajka
  • jedno jabłko
  • miód
  • rozmaryn
  • masło

Patelnię rozgrzewamy do 180 stopni. Na patelni rozgrzewamy masło, dodajemy miód, pokrojone w kawałki jabłka. Dodajemy rozmaryn. Smażymy chwilę aż jabłka zmiękną. W tzw. międzyczasie zajmujemy się omletem. Żółtka oddzielamy od białek. Białka ubijamy, żółtka dodajemy do ubitej masy i delikatnie mieszamy do połączenia. Gotową masę wlewamy do żaroodpornego naczynia lub na żeliwną patelnię, dodajemy jabłka i wkładamy do piekarnika na jakieś 12 - 15 minut. I gotowe! 

Smaczności i pięknego dnia, m.

niedziela, 26 lutego 2017

Hiszpańska tortilla czyli omlet z ziemniakami

Zima jeszcze nie do końca odpuszcza, mimo słońca na dworze mroźny wiatr. W takie dni najelpszym co możecie sobie zrobić, to sycące i pyszne śniadanie. A co jest lepszego niż jajka na śniadanie? Jajka i ziemniaki. Omlet z ziemniakami, czyli hipszańska tortilla to jedno z moich ulubionych śniadań na duży głód. Konkretne, proste i smaczne, czyli to, co wszyscy lubią najbardziej.



Składniki (na jedną porcję):
  • 2-3 jajka
  • dwa średnie ziemniaki
  • pomidor
  • sól, pieprz, zioła prowansalskie
  • świeża natka piertruszki

Ziemniaki można wcześniej ugotować, jednak ja preferuję smażone. Kroimy je w półplasterki i smażymy na patelni aż do miękkości. Jeśli lubicie, w połowie smażenia możecie dodać cebulę i boczek, dla jeszcze większej przyjemności. Ja akurat nie miałam, więc pozostałam przy wersji nieco skromniejszej. Jajka roztrzepujemy dokładnie, doprawiamy solą, pieprzem i ziołami prowansalskimi, po czym wlewamy na patelnię. Ważne, żeby przed tym, ziemniory na patelni rozłożone były płasko i nie nachodziły na siebie w miarę możliwości. Smażymy około 6 minut pod przykryciem, czas oczywiście jest orientacyjny, więc musicie wyczuć moment, w którym wasza tortilla będzie gotowa do przewrócenia na drugą stronę. Aby to zrobić najlepiej użyć talerza. Przykrywacie tortille znajdującą się na patelni, odwracacie ją do góry dnem, tak by tortilla znalazła się na talerzu i zsuwacie z powrotem na patelnię, zrumienioną stroną do góry. To najskuteczniejszy sposób, każdy inny skutkuje przeobrażeniem tortilli w rozpaćkaną masę ;). Po przewróceniu smażymy jeszcze kilka minut. W międzyczasie kroimy pomidora i siekamy natkę pietruszki. Usmażoną tortillę zdejmujemy z kuchenki, przekładamy na talerz, na wierzchu ląduje pomidor i natka, możecie doprawić jeszcze solą i pieprzem. Sycące i gorące śniadanie na zimne poranki gotowe. Smaczności!